Wiesława Hazuka – regionalistka, specjalistka z zakresu kultury Krakowiaków Wschodnich i Zachodnich, wykładowczyni kursów instruktorskich i szkoleń dla kadry zespołów regionalnych i zespołów pieśni i tańca w kraju i za granicą, na co dzień instruktor i choreograf Zespołu Pieśni i Tańca „Świerczkowiacy” w Tarnowie.
Katrzyna Gać: Kiedy i jak rozpoczęła się Pani przygoda z tańcem? Czy sama była Pani także członkiem zespołu regionalnego lub zespołu pieśni i tańca?
Wiesława Hazuka: Moja przygoda z tańcem zaczęła się jeszcze w dzieciństwie. W podstawowej szkole muzycznej do której uczęszczałam oprócz rytmiki teoretycznej nauczano także rytmiki tanecznej (tak się to wtedy nazywało). Zajęcia te prowadziła Pani Szymonowicz. Była to osoba obdarzona niesamowitą wyobraźnią. Uczyła nas i jednocześnie wystawiała z nami taneczne bajki. Pierwszą moją taneczną rolą był wilk w bajce pt. „Czerwony Kapturek”. Uciekał on przede mną, a ja tanecznym krokiem, a jakże, usiłowałam go złapać i schrupać. W tym samym czasie zaglądałam też na zajęcia taneczne do Pałacu Młodzieży, gdzie z kolei Pani Zachowa, prowadziła fantastycznie zajęcia. Nie był to jednak taki taniec, jak mamy dziś w zespołach pieśni i tańca, obojętnie czy to w zespołach dziecięcych czy młodzieżowych, tylko coś zupełnie innego.
Także w szkole podstawowej zaczęłam chodzić na rytmikę taneczną do Domu Kultury „Tamel” w Tarnowie, na zajęcia prowadzone przez Panią Alicję Preiss. Była świetnym instruktorem. Do dziś pamiętam, jak z nami pracowała, jak ćwiczyła. Bardzo wiele się od niej nauczyłam. Nigdy niestety nie byłam w tym zespole w pierwszym składzie, co wynikało z braku odpowiedniego zaangażowania czasowego. Uczyłam się wówczas początkowo w szkole muzycznej w Tarnowie, następnie dojeżdżałam do szkoły średniej muzycznej do Rzeszowa.
Tak właśnie wyglądały moje początki. No a potem… Potem już zaczął się czas dorosły. Poszłam na kurs kwalifikacyjny. Tak właściwie to z tym folklorem tanecznym to się zaczęło od kursu kwalifikacyjnego w Krakowskim Domu Kultury. Kurs organizowała i prowadziła Pani prof. Strzembosz. Zajęcia z nami mieli regionaliści z całej Polski. Wiedzę przekazywali nam w sposób bardzo czytelny i poukładany. Pan Kocyłowski uczył nas tańców narodowych. Sporo wiem na ten temat również dzięki niemu. Dobrze mi to wszystko szło… A potem jakoś tak, mimo woli skończyłam ten kurs.
Potem był drugi kurs kwalifikacyjny III stopnia zwany Studium Taneczne. Po jego ukończeniu dostawaliśmy dyplomy zaświadczające o posiadaniu wykształcenia wyższego zawodowego. Wszystko na tym kursie było z „wyższej półki”. Wtedy zaczęliśmy sami tworzyć, pracować na kolegach i koleżankach. Trzeba było zrobić lekcję, poprowadzić, zrobić skrypt do lekcji, rozliczyć akcenty, nie akcenty, co w przedtakcie, co na „i”, co na „raz”. Trzeba było wszystko zrobić bardzo dobrze, bo jak nie to było zaraz „Źle! Powtórka!”. Tak było ostro. Uczyliśmy się wszystkiego: rytmiki, techniki tańców. To było bardzo szerokie szkolenie.
Już w trakcie tego szkolenia, jeszcze nie miałam dyplomu, a już mi się trafiło… Tam gdzie kiedyś dawno temu tańczyłam w tym „Tamelu”, nie żyła już Pani Alicja Preiss, ale jej mąż cały czas był szefem i on mnie kiedyś tam dołapał. Wiedział, że się uczę. „Pani Wiesiu czy nie wzięła by pani zespołu. No jest zespół, no ale wie pani to wszystko się rozłazi”. Przyszłam tam, ale nie było łatwo. Ja byłam gówniara jeszcze, może nie chodzi tyle wiekowo co umiejętnościami, a o ni byli po zajęciach z Panią Preissową, więc to nie była wcale prosta sprawa. Zacisnęłam jednak zęby i poszłam. Pierwszy swój program robiłam tam i właśnie z Krakowiaków Wschodnich. Miałam świetnie muzykę opracowaną przez Pana Gienia Sitko – znakomitego etnomuzykologa. Zrobiłam ten program, ale miałam jeszcze wątpliwości i Pan Preiss pyta: „No i jak z tym programem, bo startujemy na przeglądzie?”. Odpowiedziałam, że jest gotowy, ale w pewnych momentach tak nie do końca jestem pewna. Wtedy on zaprosił Panią Kalicińską. To było moje pierwsze spotkanie z Janeczką. Przyjechała Pani Janka Kalicińska popatrzyła na to wszystko, pochwaliła mnie, i powiedziała „Tu, tu i tu drobną poprawkę. Nie mówię, że pani to musi zrobić, ale proszę spróbować troszeczkę inaczej”. Zwróciła mi uwagę na taki trochę niższy sposób tańczenia tych polek, żeby nie były tak wysoko i to były takie bezcenne dla mnie uwagi. Z muzyką nie było żadnych kłopotów. Stroje tam były. Na dzisiejsze czasy to pewnie byłyby byle jakie, ale wtedy to jakieś tam były. No i wygraliśmy ten przegląd. Na jakieś 20 zespołów zajęliśmy pierwsze miejsce i tak się wtedy zaczęła moja przygoda z tańcem regionalnym.
Proszę w takim razie powiedzieć co spowodowało, że poszła Pani na kurs instruktorski?
Był taki okres, że bawiłam się w kabaret. To znaczy był taki aktor Jerzy Kopczewski, który bywał w Piwnicy pod Baranami w składzie tegoż właśnie zespołu, a potem przyjechał do Tarnowa. Tęsknił za kabaretem, więc w Domu Kultury „Zachęta” rozpoczął działalność. Tam też poznał mojego męża – wspólnie robili plakat. Zachwycił się tym plakatem. Poznał mnie i zaakceptował, bo na początku patrzył na mnie tak trochę nie bardzo. No i zaczęłam w tym kabarecie śpiewać i tańczyć. Robiliśmy tam różne fajne programy i pamiętam, raz przyjechała do nas pani prof. Strzembosz i jakiś muzyk. Jeździli wtedy odwiedzając amatorskie zespoły i sprawdzając na ile ich działalność jest wartościowa. Pani prof. Strzembosz się tym kabaretem zachwyciła. Zachwyciła się także znakomitym wykonaniem wokalu. Gienio Sitko, o którym już wspomniałam, tam również świetnie prowadził zajęcia ze śpiewu. Myśmy tam wyszczekali każdą wprawkę i ona nas wtedy zaprosiła na taki kurs, który prowadzony był w Krakowskim Domu Kultury, żeby pokazać na nas jak należy prowadzić tego typu zajęcia dla zespołów parateatralnych. Wtedy właśnie poznałam Panią prof. Strzembosz. Ona nas wtedy natychmiast wszystkich zaakceptowała i bardzośmy się jej podobali. Podobało jej się wszystko i potem, gdy organizowała ten pierwszy kurs instruktorski to między innymi do mnie dała znać, że organizuje i zaprasza. Jak pani prof. Strzembosz zaprasza, to nie można odmówić. Pojechało nas wtedy z Tarnowa sporo osób i skończyliśmy ten kurs. Było świetnie. No więc tak ja, okrężną drogą do folkloru przez tańce parateatralne, przez kabarety, skończyłam na folklorze, ale nie żałuję.
Czy w Pani rodzinie były osoby uzdolnione muzycznie i tanecznie również zaangażowane w folklor?
Nie. Ja jestem miejska dziewczyna. Mama była z miasta, tata był z miasta. Tata świetnie śpiewał. Miał bardzo dobry głos. Pamiętam nawet, że jak rodzice wydawali jakieś małe przyjęcia to mówiono „Zaśpiewaj Staszek coś, zaśpiewaj!”, bo pięknie śpiewał. Mama też dobrze słyszała śpiew, ale nic z tego typu rzeczy nie wyniosłam z domu. Ja do tego wszystkiego dochodziłam niejako „od tyłu” do folkloru. Moją uczelnią jeśli chodzi o folklor, moimi wykładowcami były dwie osoby przede wszystkim: Pani Janina Kalicińska i Pani Aleksandra Szurmiak-Bogucka.
Parę lat pracowałam, gdzieś tam występowały te moje zespoły, gdzieś tam coś zdobywały, przyjeżdżałam regularnie do Szczurowej, gdy któregoś dnia zaproszono mnie z „Sokoła” sądeckiego żebym usiadła w jury na przegląd dziecięcy w Łoniowej. Ktoś zrezygnował, nie wiem do końca jak to się stało, ale poproszono mnie żebym usiadła w komisji. Poszłam na to dosyć prosto, był to dla mnie wielki zaszczyt, ale i straszliwa trema. Co innego przecież umieć tańczyć, a co innego oceniać tańczących i nie tylko tańczących, bo na tych przeglądach rzecz w tym, że istota nie jest w samym tańcu, ale ogląda się program. Ten folklor ma być podany w zwyczaju, obrzędzie, tańcu, muzyce, w tekście, ubiorze. Z Janką Kalicińską już wtedy nie powiem, żebyśmy były koleżanki, ale już wtedy mnie akceptowała. Dużo jej zawdzięczałam, bo przecież ten mój pierwszy wygrany przegląd to dzięki jej uwagom. Panią Olę też już poznałam na jakichś tam zajęciach. To ja mówię „Będę zawsze siadała między wami”, to z jednej stronę będę miała etnomuzykologa (nie do przecenienia wiedza), a z drugiej strony Janeczka. Tak też się stało, każda z nas pisała swoje uwagi. Podczas któregoś przeglądu słyszę jak Janka sama do siebie mówi „Jak ona tańczy tego hop-walca?!”. Spojrzałam szybko i rzeczywiście… Dziewczyna przeskakuje nad nogami chłopaka nieomal kopiąc się w pupę. Wtedy do mnie nagle dotarło na co ona przede wszystkim zwraca uwagę. Na sposób wykonania. Jeśli nawet to jest muzycznie dobrze wykonane, ale to jest inny już krok. To już nie jest to samo. Czy tam Pani Ola mówi „Przecież to jest ballada. Jak można skończyć w piątej zwrotce?!”. Przecież wiem, ale nie myślałam o tym wtedy tak. Nagle człowiek sobie uświadamia, że ta wiedza, którą ma w głowie jest, tylko muszę na to zacząć patrzeć z innej strony. Przez pryzmat tego co wiem, a nie tego, że mi się to podoba. Tylko na ile to co mi się podoba, zgadza się z tym co być powinno, bo czasami np. mnie się nie podoba, ale właśnie ma wartość. Te dwie Panie to ja zawsze mówię… To był mój „uniwersytet” i zawsze to będę mówić, i zawsze to będę podkreślać. Miałam szczęście i w całej tej mojej pracy mam szczęście do ludzi przede wszystkim. Trafiam na świetnych fachowców, trafiam na ludzi, którzy znaczą coś samym tym, że są, że swoją wiedzą lubią się podzielić.
Uśmiecham się bardzo szeroko, bo Pani wyprzedziła moje pytanie. Mianowicie miałam zapytać, który z Pani nauczycieli odcisnął największe piętno na Pani życiu? Mam rozumieć, że były to te dwie Panie…
Tak to były te dwie Panie. Może inaczej, ale również jako bardzo ważnego nauczyciela w moim życiu wspominam Anatola Kocyłowskiego, który był moim wykładowcą od tańców narodowych na moim pierwszym studium. Był bardzo wymagający, bardzo ostry. Teraz jesteśmy znajomymi, kolegami, ale wtedy to było inaczej. Ja byłam tam, a on tu. Powalał nas czasami swoim temperamentem. Wtedy był człowiekiem młodym, fantastycznie poruszającym się, świetnie tańczącym, z dużą wiedzą. Ten jego gest, ta jego sylwetka, ta jego postać, ten jego mazur to hmmm… Oczy w słup. Jak mi kiedyś powiedział „Dobrze” przy mazurze właśnie czy nawet „Bardzo dobrze” to miałam satysfakcję, bo tańczyłam, umiałam, uczyłam się tego, ale nigdy nie byłam z tym na scenie. Na scenie to ja byłam w sukni dworskiej, pawanę tańczyłam na egzaminie III stopnia, Pani prof. Strzembosz układała tańce. Naszych tańców narodowych to uczyłam się dopiero na kursach. Także to też była osoba, która zaważyła na moim życiu.
Jak wyglądał ten moment, gdy poczuła Pani, że z folklorem chce związać resztę swojego życia?
Nie wiem czy ja pamiętam ten moment. To się jakoś tak samo zaczęło toczyć. Tu usiadłam w jakieś komisji, tu mnie zaproszono, żebym poprowadziła jakieś warsztaty z Krakowiaków Wschodnich. Już Pani Janeczka nie bardzo była w kondycji fizycznej, no to pojechałam. Ludzie byli zadowoleni, podobało się. „No to może jeszcze raz”. A to zaproszono mnie na te kursy kwalifikacyjne i myślę, że tym jak je prowadziłam udowadniałam tym, którzy mnie pierwszy raz prosili o to, że warto ze mną pracować. Jestem obowiązkowa, że jak mam być na godzinę 17:00 to będę na pewno na 17:00, że jak mam zrobić to co mam zrobić to zrobię. Z ludźmi też chyba mam nie najgorszy kontakt. Teraz sobie życia nie wyobrażam… Teraz właśnie te dwa miesiące, pandemia… Do zwariowania jeden krok!
Subiektywny największy sukces zawodowy w Pani życiu to…
Nie wiem… Miałam paru tancerzy, którzy tańczyli u mnie w zespole i nagle im się coś stało i pojechali zdawać do Operetki do Gliwic. Wszyscy się dostali. Wszyscy byli świetni i do dziś część z nich jest w zawodzie. Myślę jednak, że sukcesem dla mnie jest to, że ja to robię i że mimo upływu czasu wciąż mnie chcą. W sensie takim, że chcą żebym poprowadziła zajęcia, że robię program, mam pomysł, ale jeżeli ci ludzie z którymi ja pracuję, „nie kupią” tego mojego pomysłu, nie poczują tego tak jak ja, to nic z tego nie będzie. To będzie odrobione zadanie, a jeżeli to ma być sukces, to musimy czuć tak samo. Ja często mówię „Jak będziemy współ-czuć, jak wy się przekonacie do tego co ja wam proponuję, to będzie sukces”. Zawsze cenię i wręcz zachęcam moich tancerzy, gdy widzę, że coś im nie bardzo wychodzi, pytam czy mają jakiś inny pomysł na to, inne rozwiązanie. „Pani Wiesiu, a może byśmy tak…?”. Słucham, „To nie… Ale tu tak”. Oni są współtwórcami. Nie było by na pewno tego wszystkiego co robię, tych osiągnięć, Gloria Artis, coś tam, coś tam… Gdyby nie ludzie, z którymi pracuję. To oni są współtwórcami tego wszystkiego, co robię ja. Nigdy nie jest tak, że to jest mój program. To jest nasz program. Do tego jest muzyk, do tego jest muzyka. Taka jak chcę, czasami muszę o tą muzykę zawalczyć, nieomal do krwi, bo różnie bywa. Czasami ktoś ma swoje spojrzenie na muzykę i też musimy się dogadać.
Jakie ma Pani zawodowe marzenia i plany, których realizacja nastąpi po pandemii?
Zawodowe, tak? Nie wiem. Jak zaraz po pandemii to chcę zacząć z powrotem pracę z zespołem. To się wydaje nie dużo, 2-3 miesiące, ale chce już wrócić. Chciałabym, żebyśmy zaczęli pracę, żebyśmy znów mogli z tym zespołem poczuć się dobrze, no i oczywiście żeby im się wiodło, żeby wyjeżdżali na jakieś atrakcyjne wyjazdy. Jak będzie bardzo atrakcyjny to się z nimi wybiorę, bo podróżować też bardzo lubię i uwielbiam podróże. To jest jedno z moich marzeń, jeszcze gdzieś tam pojechać, jeszcze gdzieś tam coś zobaczyć.
No i te Stany! Zaległe Stany, Pani Wiesiu…
Tak, mam zaległe Stany, bo miałam już kupione bilety na drugi dzień Świąt Wielkanocnych. Miałam odlecieć do Zespołu Pieśni i Tańca „Lajkonik” z Chicago.
Ale wróci Pani do nas?
O ile polecę, to wrócę. Tylko wiesz, to było planowane na ten moment. Tam też jest pandemia, tam też ludzie nagle tracą prace, studia się zawalają. Nie wiem jak oni sobie tam poradzą. Mam nadzieję, że sobie poradzą. To bardzo dobry zespół jest. Przyjeżdżają do nas na Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych w Rzeszowie. Ich instruktor – świetna dziewczyna, bardzo zdolna, tak ich wyszkoliła, że są naprawdę dobrzy. Jak patrzę na folklor, a już jakiś czas patrzę… Był taki czas, że jak patrzyłam na zespoły polonijne to przełykałam ślinę i starałam się jakoś delikatnie coś tam poprawić ewentualnie. Często tam jeździłam i przyjaźnie się z niektórymi zespołami np. Zespół „Dolina” z Mineapolis to prawie jak moje dzieci wszystkie.
Teraz odkąd jest to studium w Rzeszowie, które pani Haszczakowa zapoczątkowała to doszło do tego, że jest sporo tak znakomitych absolwentów stamtąd, że jeszcze trochę i niektóre nasze polskie zespoły będą miały na kim się wzorować. Oni jak się za coś biorą, jakie prace piszą dyplomowe, to nic tylko drukować. Jest mnóstwo ludzi na świecie, którzy od nas wykładowców wynieśli wiedzę, którą staraliśmy się im przekazać i w dobry sposób teraz oni ją przekazują swoim zespołom. Myślę, że to też jest coś co ja i moje koleżanki i koledzy możemy rozpatrywać w kategorii sukcesu, że oni nas chcą, że oni do nas się zwracają z prośbą o jakiś komentarz czy pomoc. Myślę, że jest to też sukces. Sukcesem jest w ogóle życie.
W tym miejscu przerywamy wywiad i zapraszamy na jego drugą część, którą opublikujemy w dniu jutrzejszym. Do zobaczenia!
Przejdź do drugiej części
»Wywiadu z Wiesławą Hazuką
Absolwentka Teorii Tańca na Uniwersytecie Muzycznym im. F. Chopina w Warszawie oraz Zarządzania Kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Organizatorka i animatorka ruchu folklorystycznego w Polsce. Dyplomowana instruktorka tańca ludowego. Kierownik Kursu na Instruktora Tańca Ludowego w Stowarzyszeniu Sztuki i Edukacji Artystycznej. Miłośniczka i badaczka folkloru sannickiego i łowickiego.